Długa przerwa źle na mnie podziałała. Zagrywki ledwo mi się udawały, a żeby były jakoś szczególnie trudne do odebrania to raczej zapomnijcie państwo o tym. Szło mi niezbyt dobrze w meczu, ale nie poddawałam się. Walczyłam o każdą piłkę, co prawda z różnym skutkiem, ale najważniejsza była moja chęć gry. Cóż... przegrywałyśmy już dziesięcioma punktami, więc nasze zrezygnowanie było coraz bardziej widoczne. Jednak wszystko zaczęło się zmieniać, gdy niespodziewanie w głowie usłyszałam jakieś głosy. Były mi znajome, ale i tak zdziwiłam się, czemu je słyszę. Słyszałam coś takiego:
- Czemu się na mnie patrzy? Co ona chce? I tak przegrają.
Patrzy? Ojć, no tak. Właśnie patrzyłam, a raczej zapatrzyłam się na koleżankę, która była po drugiej stronie siatki. Ale dlaczego słyszałam jej głos, szczególnie, że ona nawet ust nie otworzyła. Zaraz, zaraz... czyżby to były jej myśli? Cóż... zaczęłam się nad tym zastanawiać, a mecz nadal trwał. I teraz przegrywałyśmy dwunastoma punktami i już za pięć punktów, przeciwniczki mogły wygrać set. Zrobiliśmy przejście, stałam teraz na pozycji prawej atakującej. Koleżanka za mną właśnie zaserwowała. I to ładnie zaserwowała. Piłka zmierzała dokładnie w róg boiska. Potknij się, nie odbierzesz tego. Ups. Przeciwniczka upadła, a piłka spadła na podłogę, odbijając się później kilka razy od ziemi. Ja przecież tylko pomyślałam... ou, a to nowość. Słyszałam coś o telepatii i tym podobnych umiejętnościach, ale nigdy bym nie pomyślała, że to będę posiadać. Chwila, a skoro jestem telepatką, to może potrafię też sprawić, żeby na przykład piłka poleciała dokładnie w pole, a nie leciała na aut? Em... to się chyba nazywa telekineza, jeśli dobrze pamiętam, tak? Postanowiłam to sprawdzić. Gdy serwis dziewczyny za moimi plecami nie do końca się udał i już wszyscy myśleli, a wręcz byli przekonani, że piłka poleci na aut... bum! Niespodzianka! Wystarczyło skupić się na przedmiocie i palcem przesunąć w kierunku boiska. Oczywiście dyskretnie to zrobiłam, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Pod przykrywką niewinnego przejechania palcem pod nosem wykonałam ten magiczny ruch. Tak oto następne piłki leciały w boisko, a przeciwniczki nie mogły na to nic poradzić. W końcu trudno byłoby im to zrobić, skoro siedziałam w ich głowach. Były mi posłuszne i udawały tylko, że próbują odebrać serwis. Hm... ta moc jest genialna!
Czy ja naprawdę muszę to opowiadać? Dlaczego mi to robicie? Ugh... nie chcę, ale okej, zrobię to. Tak więc to wydarzyło się na jednej z naszych randek. Wróć... na naszej ostatniej randce. Cóż mogę powiedzieć. Ech... opowiem wam wszystko dokładnie. I tak nic mi już nie pogorszy bardziej humoru.
- Liam?! To, to przecież nieprawda! To nie możesz być ty! Co z twoimi brązowymi oczami? Liam!
Krzyczała, podczas gdy ja byłem zdezorientowany, bo nie wiedziałem o co jej do końca chodzi. Chwyciłem za telefon, a kiedy zobaczyłem swoje odbicie... sam się przeraziłem. Moje oczy stały się żółte i zielone. Tam, gdzie ziemia była mi posłuszna, tam oko było żółte, a tam gdzie rośliny, było zielone.
- Jeymi, ja sam o tym nie wiedziałem...
- Dla mnie to za dużo. Liam, kochałam cię, ale ja nie wytrzymam, przepraszam...
Szczęście było moje takie, że dziewczyna nikomu o tym nie wspomniała, że jestem mutantem. Mówiła, że po prostu nam się nie ułożyło i tyle. Oczywiście w tym jakże wspaniałym dniu, nie mogło być końca moich udręk. Na sam koniec, kiedy moje serce nie wytrzymało i musiałem dać upust swoim emocjom poprzez łzy, usłyszałem głos. Ale nie było to możliwe, żeby jakiś człowiek do mnie mówił. W okół mnie było... pusto. Jednak gdy przysłuchałem się mu, doprowadziło mnie to do jego właściciela. Mały ptak siedzący na gałęzi drzewa tuż za mną. To on mówił. Dla innych ćwierkał, ale dla mnie wydawał zrozumiałe dźwięki.
- Nie bój się. Rozumiesz nas, bo masz moc. Jesteś wyjątkowy. Pozwól mi sobie pomóc. Ćwir, ćwir...
Ja... ja... słyszałem ptaka! Gadał ludzkim głosem! Eh... aż ciarki przeszły po całym moim ciele. Jednak szybko się uspokoiłem i postanowiłem z nim nawiązać kontakt.
- Ale jak chcesz... mi pomóc?!
- Powiem ci, co potrafisz, bo pewnie nie do końca to wiesz. Widziałem wszystko, ćwir... Widziałem jak kontrolujesz ziemię i rośliny. Ale wiedz jedno, masz wielką moc, bo masz też nas, ćwir... Zwierzęta wszelkiej maści są tobie posłuszne.
Zamarłem. Przełknąłem wielką gulę, która wytworzyła się w gardle, czując jak wszystko w moim życiu się zmienia... i to byłby koniec mojej historii. Po spacerze i rozmowie z ptakiem, wróciłem jak co dzień do domu. Udawałem przed rodzicami, że nic się nie stało, jednak po zamknięciu drzwi... brakowało mi jej... Wiedziałem, że już jej nie odzyskam. Jeymi, wróć!
Nasza bohaterka o imieniu Leigh-Anne miała trudne dzieciństwo. Już na samym początku swojego życia, jej rodzina była dla niej bardziej ciężarem aniżeliby wsparciem, dlatego szczerze ją nienawidziła. Czuła od nich odrzucenie, przez co nic nie trzymało ją przy byciu dobrym, szczególnie w stosunku do tych osób. Gdy była nastolatką, coraz lepiej szło jej ze znoszeniem „ukochanej" rodzinki. Nie przejmowała się w ogóle tym, co o niej mówiono. Owszem, była nieśmiała i strachliwa, ale w stosunku do rodziny, tworzyła się wokół naszej bohaterki pewnego rodzaju tarcza, której nie dało się zniszczyć, jeśli było się z nią jakkolwiek spokrewnionym. Nikt, ale to naprawdę nikt, nie zdołał zmienić oziębłych relacji pomiędzy sobą, a Leigh-Anne. No cóż... mówi się trudno. Tak zapewne ona by na to odparła. Jak poznała swoją moc? Opowie wam sama...
Mieszkałam w obleśnym zamku, gdzieś na obrzeżach miasta. Naprawdę nie polecam nikomu tego budynku. Stary, brudny, ale rodzina uwielbiała go, bo mieszkając tutaj, czuli się tak... rycersko, czy jak tam mogę inaczej to ująć. Po prostu czuli się wyjątkowo, jednak ja, za żadne skarby, nie. Od zawsze zastanawiałam się dlaczego mieszkaliśmy właśnie tam, a nie jak normalni ludzie w mieście albo chociaż na prawdziwej wsi. No, ale jak mus to mus. Tak samo jak zmuszana byłam do wszelkich wymyślonych przez matkę, ojca i dwie siostry robót, które chyba swoją prostotą ich przerażały. Posprzątać kuchnię po siostrach-idiotkach, którym oczywiście przypalenie zupy nie sprawiało większych problemów. Zawsze to ich służąca, czyli ja, zrobiłam nowy obiad. Ugh... nadal się dziwię, jak bardzo musiałam być cierpliwa, żeby chociaż raz im nie podać przesolonej zupy albo zwęglonych kotletów. No, ale wtedy jeszcze byłam mała, głupia, strachliwa i nie umiałam powiedzieć „nie". Jednak kiedy dorosłam do wieku szesnastu lat, całkowicie się to zmieniło. Stałam się wobec rodziny nieugięta, pewna siebie i odważna jak mało kto. Ale... dwie rzeczy nadal zostały. Pierwsza, nieśmiałość, wciąż miałam z tym problem, gdy tylko uwalniałam się z więzienia i spotykałam z obcymi. A druga? Druga cecha to strachliwość. Bałam się pająków, os i wszystkich tych obleśnych
robali. W ciemności najgorsze były dźwięki skrzypiącego łóżka, nawet kiedy się nie ruszałam, leżąc na nim albo chociażby samo otwierające się okno w pokoju. Uważałam, że ten dom jest nawiedzony jak cała moja rodzina, ale wolałam nie marnować swojego głosu, bo i tak pewnie uznaliby mnie tylko za głupią wariatkę zawracającą im tylko ich puste głowy zajęte rozmyślaniem o niebieskich migdałach. Ale do rzeczy. Jak to się stało, że stałam się wyjątkowa?
Nastała noc. Ja szykowałam się do snu, jednak mogłam w jednej chwili o nim zapomnieć. Matka przyszła i oznajmiła, iż w tej właśnie chwili zabrakło jej kremu na coś tam i mam lecieć do sklepu. Nieważne, że do tego miejsca miałam jakieś pół godziny drogi, wliczając w to podróż po ciemnym lesie, w którym tyle tych obleśnych owadów... ble, fuj! Na samą myśl o tym, przeszły mnie ciarki po plecach.
- Sama idź madame matulko. Ja mam szkołę i muszę się wyspać.
Odparłam oschle, wychodząc z przepięknie urządzonej łazienki, w której to wszystko było tak idealne, że aż cudownie zdobione złotymi ornamentami kafelki, odpadały jedna po drugiej, gdy przez przypadek dotknęło się ściany.
- Och, jak tak możesz! Jesteś...
- Niewydarzona, okropna i do tego pyskata. Tak, wiem matko. Ale co mi zrobisz, pobijesz znowu? Proszę, tu masz policzek. Bij. Uderz swoją córkę. Och... tak, zapomniałam. Ty o tym zapomniałaś, że taką osobę, a nie przedmiot, posiadasz. Osobę podkreślam grubą krechą, byś zobaczyła tymi swoimi wielkimi, kipiącymi złością gałkami ocznymi. Chcesz coś jeszcze wiedzieć? Powiedzieć ci? To wiedz jedno, nie idę do tego sklepu, po jakiś durny krem. Możesz znowu mnie głodzić, spokojnie, jestem do tego przyzwyczajona. Takie kary tylko w tym wariatkowie. Ale niestety, po to Bozia dała ci nóżki, żebyś ich używała, więc...?
Twarz kobiety stojącej przede mną była czerwona jak burak. Byłam z tego dumna. To moje dzieło!
- Jeśli za chwilę nie dostanę tego kremu, wywalę cię na zbity pysk, ale najpierw tak spiorę, że nawet siebie poznasz, zrozumiano? Nie jesteś moją córką. Moje córki tak się nie zachowują, one są damami. A ty dziewczyno, jesteś zwykłą, głupią...
- No powiedz to wreszcie.
Wysyczałam przez zęby, czując jak serce wali mi z wściekłości jak oszalałe.
- Idź już lepiej.
- Nie, powiedz to. Wiem, że chcesz to do mnie powiedzieć. W końcu ja nie jestem twoją córką, tylko popierdoloną umysłowo suką, tak? Co, zdziwiona, że potrafię używać takich słów?
- Precz!
Krzyknęła moja rzekoma matka i rozkazała mi palcem prawej jakże pięknie zadbanej dłoni, wyjść z domu. Okej, wzięłam od niej cholerne pieniądze i wyszłam z tego okropnego zamczyska, trzaskając wielkimi wrotami. O tak, miało się tą krzepę. Postanowiłam pobiec, tak na oczyszczenie myśli. Jednak coś dziwny był mój bieg. Ledwo zaczęłam, a już byłam na miejscu. Jeszcze to dziwne uczucie... w ogóle się nie zmęczyłam, a nogi chyba z prędkością światła zginały się i prostowały, sprawiając, że biegłam. Hm... mam moc? Ha, czyli jednak byłam wyjątkowa. Mama miała rację, odstawałam od reszty. Teraz miałam na to dowód. Po zakupieniu produktu, bez którego moja matka nie mogła żyć, wróciłam do domu w ciągu paru sekund. Otworzyłam triumfalnie drzwi, weszłam do środka i zatrzasnęłam je za sobą, robiąc ogromny hałas we wnętrzu tej kamiennej konstrukcji powstałej parę ładnych wieków temu. Cała rodzina jak na zawołanie zeszła na dół, do mnie. Hm... no może tak nie do końca. W międzyczasie, kiedy zauważyłam ich na schodach, zrobiłam kilka psikusów. Jedna siostra właśnie postawiła źle nóżkę na stopniu i leciała do przodu, spadając na ojca, który później popchnął swoją ukochaną drugą córeczkę, a ona naszą najlepszą pod słońcem matkę. Wszyscy runęli jak dłudzy. Niektórzy na dole byli mocno poodbijani, innym nawet krew zaczęła płynąć z nosa, doprowadzając ich do niemałego napadu histerii, ale wszyscy w komplecie się pojawili.
- Witam, rodzinko.
Przywitałam się oczywiście oschle, po czym w mgnieniu oka znalazłam się przy matce.
- Proszę mamuś, to dla ciebie.
Odkręciłam wieczko pudełeczka, w którym był upragniony krem dla mojej pani. Zgarnęłam dwoma palcami tyle, ile mogłam tego cudownego odmładzającego czegoś i rzuciłam to prosto w twarz matki. Następnie zaczęłam rozsmarowywać krem, ale nie chciało mi się czekać, aż wyschnie, dlatego pudełeczko z resztą zawartości położyłam do góry dnem na włosach pani tego domu. Mua, cudownie to wyglądało. Szybko umyłam ręce w łazience, potem spakowałam rzeczy i wyruszyłam w świat. Miałam takie jedno, upatrzone miejsce...
*Irlandia, Mullingar*
Niall Horan... to ciekawy człowiek. Spytacie dlaczego? Hm... powiedzieć o nim, że był gadułą, to jak określić człowieka pomocnego, dobrym. Pasuje jak ulał, prawda? Rzadkością było spotkanie go, nie słysząc żadnego żartu z jego strony. Po prostu wiecznie z jego ust, coś wychodziło. Najlepiej czuł się z rodziną, którą zresztą bardzo mocno kochał. Zapewne oddałby za nią życie, gdyby była taka potrzeba. W towarzystwie bliskich, zawsze stawał się królem spotkań. Każdy, nawet najbardziej nieśmiały członek rodzinki zostawał chociaż raz zaczepiony przez Nialla. On nie pozwalał, by ktoś się nudził. To nie wchodziło w ogóle w grę. Na jego warcie, wszyscy mieli się świetnie bawić, choćby bardzo się nie lubili. No, może z wyjątkiem sytuacji naprawdę ostrych, gdzie dochodziło do rękoczynów. Mimo że były rzadkie, to najczęściej powodowały długie ciche dni, jak nie miesiące u tych osób. Jednak przejdźmy może już do naszego bohatera, który na wyjeździe na wieś odkrył w sobie coś dziwnego...
- Brum, brum, brum...
Moje dźwięki naśladujące jadący samochód, doskonale zabawiały mojego małego bratanka. Uwielbiałem patrzeć na jego buźkę śmiejącą się od ucha do ucha. Był taki słodki, że każdy, po prostu każdy chciał go dosłownie schrupać. Istny cukiereczek by się chciało powiedzieć.
- Nia-nia-ll
Tia... Dla niego byłem zawsze Nianiallem odkąd tylko zaczął mówić. Ale, kochałem to. Czułem, że dobrze sprawuję swoją funkcję zabawnego wujka.
- Kochasz wujka?
Dzieciak pokiwał głową, a jego uśmiech wciąż nie schodził z jego twarzyczki.
- To masz szczęście. Ops, co ja tutaj mam?
Pokazałem mu dłonie złożone w pięści, w których ukryta była słodka niespodzianka. Wyjąłem lizaka w chwili, gdy dwulatek był zajęty odpowiadaniem mi na pytanie.
- Niedzinka!
Tak, właśnie odpowiedział niespodzianka po swojemu, szczerząc przy tym swoje niektóre ząbki.
- No, więc wiesz co robić?
Kiwnął główką, wskazując po chwili paluszkiem jedną z pięści.
- Brawo! A teraz chowaj to, żeby mama nie zobaczyła.
Zaśmiałem się, wręczając małemu jego „niedziankę". Uśmiechnął się i od razu w skupieniu wziął się za otwieranie lizaka. Troszkę nie mógł sobie poradzić, tak więc wziąłem od niego słodycz i jednym, zwinnym ruchem pozbyłem się papierka. Oddałem własność dziecku i ruszyłem do taty.
- Niall, dobrze, że jesteś już. Pójdziesz proszę po wodę ze studni? Tu się skończyła, a zostało nam tak mało do podlania...
- Jasne.
Wziąłem metalowe wiadro i wyruszyłem w dłuuugą podróż do studni oddalonej o kilkanaście metrów. Gdy tylko udało mi się zaczerpnąć z niej wody, wyjąłem przedmiot i... i... i... i... czemu ta woda nagle była zamarznięta to nie wiedziałem. Na dworze było przecież ciepło, no... o... nie. Doszło do mnie, że to może być coś wspólnego z mutacją, o której tak głośno ostatnio w telewizji. Z jednej strony nawet się cieszyłem, ale jednak przerażenie było większe. Od teraz musiałem się bardzo kontrolować, żeby przypadkiem czegoś nie zamrozić. Chociaż... w tej chwili moim większym problemem było przywrócenie wody do postaci płynu...
*Anglia, Romford*
Piękna, miła, pomocna... czego by chcieć więcej? Oto Jesy Nelson, najwspanialsza osoba na tej planecie! Zapewne pochodzi z Wenus, czy ktoś potrafi temu zaprzeczyć? Takie wprowadzenie dla tej bohaterki jest najodpowiedniejsze. Jej wrażliwość na ludzką krzywdę była cennym darem, jaki otrzymała z góry. Każdy, komu było przykro z jakiegoś powodu, mógł do niej przyjść i się wyżalić. Dla dużej ilości osób w tej szkole, Jesy była przyjaciółką. I to nie tylko dlatego, że przyciągała wszystkich swoim nietuzinkowym, pięknym wnętrzem. Miała coś w zanadrzu. A była to jej szkolna kariera piosenkarki. Głos miała niesamowity, przyprawiała większość słuchaczy o gęsią skórkę. Chyba nie potrzeba więcej dowodów, prawda? Hm... jednak pewnego razu, właśnie przez jej śpiew dokonało się to...
Nie... proszę. Nie potrafię o tym opowiedzieć, to takie trudne dla mnie. Skrzywdziłam tylu niewinnych ludzi, którzy przecież niczym sobie nie zasłużyli na taki koniec. Och... Dobrze, opowiem.
Zdarzyło się to podczas jednego z koncertów na sali gimnastycznej, w której z okazji dnia patrona naszej szkoły, miałam zaśpiewać jego utwór. Długo się do tego przygotowywałam. I fizycznie i psychicznie. Było to dla mnie naprawdę ważne wydarzenie... Kiedy do występu zostało pięć ostatnich minut, nawilżyłam gardło, pijąc wodę. Już wtedy... ugh... powinnam była to przewidzieć. Głupia ja. Gdy piłam wodę, czułam jakieś niespotykane, silne drapanie w przełyku. Cóż, myślałam, że samo przejdzie i tak było. W końcu się zaczęło. Otworzyłam usta, by pierwsze dźwięki mogły się wydostać z gardła. Poszło gładko, aż do refrenu, w którym wysokie tony królowały nad niskimi. Nagle moje vibrato samo z siebie się pojawiło i... bum! Dosłownie, bum! Cała widownia wraz z krzesłami poleciała do tyłu. Próbowałam zamknąć usta, ale bez skutku. Wciąż mój głos się wydobywał z gardła i siał spustoszenie. Koniec! Skończ już! Krzyczałam w myślach, tocząc walkę o zapanowanie nad nim. Uff, po paru sekundach morderczej bitwy, udało się. Zamknęłam usta, ale to, co moje oczy ujrzały... Krew, krew i jeszcze raz krew. A raczej morze krwi. Siła widocznie była tak duża, że zwyczajnie przycisnęła wszystkich do ściany, tworząc drugą, niewidzialną, ale morderczą ścianę, która była niczym walec... aż w końcu kości i wnętrzności nie wytrzymały... fuj, po co ja to mówię. Przecież to... koniec. Idźcie już.
Jesy z trudem doszła do siebie, ale i tak ten widok ją prześladował, spędzając jej sen z powiek. Cóż... nie wróciła już do szkoły, a zaraz po tym zajściu, spakowała się i wyprowadziła. Gdzie? Do najlepszej przyjaciółki, która akurat wtedy była chora i została w domu. Tylko ona jej została...
*Anglia, Redditch*
No... przechodzimy w końcu do ostatniego z dziewięciu naszych superbohaterów, którzy jak na razie byli zwykłymi ludźmi, dopóki moc nie postanowiła się w nich ujawnić. Kimże jest to ostatnie ogniwo? Nazywa się Harry Styles. Szatyn o zielonych oczach był duszą towarzystwa, która w dodatku wyróżniała się niesamowitą chęcią do pomocy innym. Uwielbiał grę w tenisa, bo to ona pozwalała mu się nieco wyżyć i uspokoić zarazem. Jeśli grał, zawsze towarzyszył mu jego przyjaciel. Ops... może powinienem, a nie... dowiecie się reszty sami.
Przyszedłem jak zawsze w poniedziałki na kort, na którym trenowałem grę w tenisa z Victorem. Widok czerwonej powierzchni podsycił jeszcze bardziej moją chęć do zabawy. Przyjaciel, nie mój od jakiś dwóch godzin, niczego nie podejrzewał. Dziś miał dostać ode mnie przysłowiowe baty. Za co? Zdradził moje sekrety jakiejś panience z sąsiedztwa, która na szczęście okazała się być uczennicą naszej szkoły. Tak, powiedziała wszystkim jaki jestem. Jednak w sumie miałem to w poważanie, ponieważ to był mój ostatni rok w tej zakichanej szkole. Ostatni rok z dwulicowym Victorem, który kiedyś śmiał się nazywać moim przyjacielem, pff. To co, przechodzimy do gry?
- Harry, przegrasz z kretesem.
- Dla ciebie jestem sir Harry.
Odsunąłem się od chłopaka, który właśnie próbował położyć rękę na moim ramieniu.
- A ciebie co ugryzło?!
Odpowiedziałem mu ciszą, bo tylko na to zasłużył. Nie zamierzałem używać już swojego głosu w celu komunikacji z takim śmieciem jak on. Grę rozpoczął Victor. Jego serwisy... powiedzmy sobie szczerze, były do kitu. Odbierałem je z zamkniętymi oczami tak naprawdę. Gem dla mnie. Kiedy przyszła kolej na mnie, przyszło i zdziwienie. Moje zdziwienie. Dlaczego? No halo, ale przecież piłka nie powinna pędzić trzysta kilometrów na godzinę przy serwisie, który nie był za silny. Coś tu było nie tak. Hm... na szczęście było pole i punkt został mi przyznany.
- Piętnaście do zera!
Krzyknąłem, próbując zatrzeć wszelkie ślady niedowierzania.
- I tak cię pokonam.
Pokonam? Ha, śmiecie nie umieją pokonywać ludzi, wybacz człowieku bez imienia. Tak przez przypadek już zapomniałem o nim... Cóż, zaserwowałem drugi raz i ponownie piłka osiągnęła zabójczą prędkość. Ups... I po raz trzeci. A teraz czwarty punkt został mi przyznany i gem należał do mnie. Ale co to? Czyżby rakieta tego typa się popsuła? Haha, wielka dziura pojawiła się w miejscu, gdzie piłka powinna się odbijać, a nie przez to przelatywać, o nie. Myślałem, że zaraz umrę ze śmiechu, dlatego przykucnąłem. To... niemożliwe. Uderzając o ziemię poczułem jak piasek leci ku górze. Ej, przecież tak nie powinno być, że od lekkiego dotknięcia ziemi, wszystko leci do góry... Zaraz, zaraz... a może mam w sobie ukrytą siłę? Wstałem i podszedłem do „przyjaciela".
Wymierzyłem mu cios prosto w twarz, gdy się tego w ogóle nie spodziewał. Jednak ten nie odleciał na jakąś znaczną odległość. Oj, pora wiać?! Nie udało mi się. Wkurzony chłopak chciał się odegrać, próbując walnąć mnie pięścią prosto w twarz. Na szczęście szybko zrobiłem unik i wtedy... chciałem tylko złapać go za nadgarstek, ale nic z tego nie wyszło. Dlaczego? Niespodziewanie mój wróg poleciał do góry. Dosłownie. Auć?! Lądowanie musiało boleć. Teraz wiedziałem, gdzie tkwi moja siła. Panuję nad powietrzem śmieciu. A takie śmieci jak ty, powinny lądować w koszu. Podniosłem rękę, a w tym momencie ciało chłopaka się uniosło. Dało się czuć przyjemny wiatr, który utrzymywał jego ciężar. Kosz był niedaleko, widziałem go. Machnąłem dłonią w lewą stronę, a siła powietrza posłusznie doprowadziła śmieć do kosza. Zaciskając dłoń w pięść, wiatr zniknął, zupełnie jak chłopak, który w kontenerze musiał czuć się naprawdę cudownie. W końcu to jego dom...
Hohoho... witam wszystkich na odsłonie tego jakże długiego prologu. :D
Mam nadzieję, że się podoba, jeśli coś nie tak - piszcie.
Widzicie jakieś błędy - też piszcie, bo przy tylu słowach łatwo niestety ominąć błędy.
Podoba wam się - piszcie, będę mieć motywację do dalszej pracy i na pewno sprawicie uśmiech na mojej twarzy. ^^
Kiedy next? Zależy to w 50% od was!
Komentujecie = część wychodzi szybciej
Polecacie bloga = więcej komentarzy/wyświetleń = część wychodzi szybciej
Tak więc... zapraszam do komentowania i polecania bloga! :)