wtorek, 29 listopada 2016

Już niedługo!

Witajcie!

Wiem, wiem... długo część nie wychodzi. Jestem tego w pełni świadom, ale totalnie po przyjeździe z Włoch odechciało mi się pisać, a powrót do szkoły sprawił, że na dobre kilka tygodni przestałem to robić. Jednak jest dobra wiadomość, bo wena wróciła, a więc i część wyjdzie niebawem! To już kwestia tylko paru dni, a maksymalnie myślę, że za tydzień część się ukaże!

Przepraszam za tak długą przerwę...
Cierpliwości i do napisania!

czwartek, 1 września 2016

Prolog

Edit: 26.09.2016 - Stworzyłem zakładkę "Propozycję", w której możecie dzielić się pomysłami do tej historii, jak ma wyglądać itd. Wszystko tam macie dokładnie opisane. Poza tym, mam smutną wiadomość o następnej części, która prawdopodobnie wyjdzie dopiero po moim powrocie z Włoch (wracam w listopadzie), ale jest cień szansy, że szybciej uda mi się ją opublikować. Proszę więc Was o cierpliwość! :)



Mutanty... ach, te przedziwne istoty! Co one w ogóle robią na naszej planecie? Każdy zwykły człowiek zadawał sobie to pytanie. I każdy z nich, uważał mutanty za najgorsze zło tego świata. Niektórzy nawet sądzili, że są posłańcami szatana. Ale czy to prawda? Czy można tak o nich powiedzieć? Przecież mogą to być tak naprawdę zwykli ludzie, którzy po prostu przeszli pewną ewolucję, którą prędzej czy później przejdzie każdy człowiek. Jedno było pewne. Jeśli któregoś z nich się rozzłościło, mogłeś już pożegnać się z życiem. Oczywiście istniały wyjątki od tej reguły, ale było to rzadkością. Niektórzy z mutantów bali się ludzi, lecz ich nieczęsto się spotykało na ulicach. Unikali ich, a i tak czuli się dotknięci swoją „chorobą", słysząc przeróżne obraźliwe słowa na swój temat. Odmieńcy, szatany i tym podobne stwierdzenia były bolesną codziennością. Ich codziennością. Tych słabych, nie mających pewności siebie stworzeń, które przecież czuły dokładnie to samo, co zwykły, najzwyklejszy człowiek. Jedni poddali się i oczekiwali na swoje wybawienie, jakim był lek usuwający całkowicie rezultaty złej ewolucji. Ci, co na to się nie zdecydowali, pozostali nadal w ukryciu. A co z pewnymi siebie i swoich mocy mutantami? Przecież to właśnie ich bano się najbardziej. To przed nimi każda ludzka istota klękała i błagała o litość, czyż nie? Oczywiście nie wszystkie takie mutanty od razu z nienawiści ich zabijały. Były takie, które zwyczajnie próbowały żyć z ludźmi w zgodzie. Jednym udało się przystosować do takiego bytu, innym nie. Przykład? Och, mam tutaj parę takich. No, może dokładniej dziewięć. Dlaczego tyle? Albo aż tyle, jakby to dla kogoś było dużo? Ponieważ te osobniki wyróżniały się spośród tłumu. Ale jak to? Jak można wyróżniać się nieśmiałością spośród setki, a nawet milionów ludzi? Można. Mimo takich cech, drzemie w nich niesamowita moc, o której nawet nie wiedzą. Ale to się zmieni, uwierzcie mi. Już wkrótce... A teraz, dajcie się przenieść do przeszłości. Tej całkiem niedalekiej, bo tylko sięgniemy pamięcią do czasów uczęszczania do szkoły przez owych mutantów, którzy oczywiście w tym czasie nie znali siebie tak do końca.



*Anglia, Bradford*

Szkoła, do której uczęszczał nasz bohater była jedną z najlepszych w całym hrabstwie. Dlatego też nie dziwiło jego rodziców to, że gdy wracał z zajęć, pierwszą czynnością jaką zawsze wykonywał, była drzemka trwająca minimum godzinę. Musiał zregenerować siły, by móc cokolwiek dalej robić. Jednak ta przerwa na sen, była dziś inna. Zobaczcie sami...

Po przyjściu ze szkoły, od razu padłem na łóżko i zasnąłem. Wczorajszego dnia siedziałem nad książkami do późna w nocy, żeby zaliczyć zaległy sprawdzian z fizyki, dlatego potrzebowałem to dziś odespać. Ledwo zamknąłem oczy, a już znalazłem się w świecie sennych marzeń. Ten stan uwielbiam. Wszystko odpoczywa, odzyskuje powoli siły, aby niedługo stawić czoła nowym
wyzwaniom. Okej, jednak dzisiejszy sen był trochę dziwny. Byłem na spacerze w parku z dziewczyną, z którą wczoraj w szkole mi nie wyszło. I to kompletnie nie wyszło. Wiedziałem już, że nie mam u niej szans. A to wszystko tylko przez głupi stres, który prawie dosłownie mnie zjadł. Zamiast ją zaprosić na spacer, z moich ust wyszedł jakiś bezsensowny bełkot. Ale do rzeczy. Będąc już z piękną szatynką z boskim uśmiechem i obłędnymi niebieskimi oczyma, które kolorem przypominały morze, stało się to. Jakiś bezmózgi idiota wrzucił niedopałek do kosza na śmieci i wywołał tym samym pożar. Cudownie, naprawdę. Dziewczyna zaczęła piszczeć, bo w końcu od śmietnika dzieliły nas dosłownie dwa metry. Zdjąłem swój szalik, który miałem przy sobie, jako że była jesień i dni bywały chłodne, i zacząłem uderzać w palące się śmieci, lecz to działanie zamiast pomóc, przyniosło odwrotny skutek. Nie popisałem się mądrością, niestety. Płomienie przeniosły się na czarną, wełnianą część ubioru, a już po paru sekundach znalazły się na mojej dłoni. I w tym momencie osłupiałem. Poczułem wyłącznie przyjemne ciepło, o żadnym oparzeniu nie było mowy. Jednak co z tego, jeśli szatynka w przerażeniu uciekła i znowu byłem spalony w jej oczach. Jak nie w rzeczywistości, to jeszcze w śnie. Świetnie! Próbowałem zrzucić z siebie płomienie, ale one wracały. Jedyną zaletą mojej akcji gaśniczej było jej powodzenie. Nic więcej. 
- Mutant! Ratunku!
Słyszałem w oddali krzyk dziewczyny. Z jednej strony miałem ochotę uciec stąd i jakoś zapaść się pod ziemię, chociaż w tym wypadku lepiej byłoby po prostu się obudzić, ale druga strona bardziej mnie do siebie przekonała. Złość przejęła nade mną kontrolę, pobudzając do działania. Pora wymierzyć sprawiedliwość temu idiocie, przez którego to się wydarzyło. Spojrzałem w prawo, potem w lewo i... bingo! Był wciąż widoczny. Zacząłem biec w jego kierunku. Minęło może pół minuty, a już byłem przy nim.
- Stój!
Krzyknąłem do niego, lecz ten się nie zatrzymał. Okej, chce wojny? Będzie ją miał. Dogoniłem mężczyznę, skierowałem dłoń pokrytą płomieniami ku górze i tak podpaliłem jego włosy. Facet zaczął krzyczeć, a nawet przeklinać, ale miał za swoje. Kiedy przewrócił się na ziemię, mogłem dokończyć swoje dzieło. Machałem rękoma z bezpiecznej odległości w tę i we w tę, sprawiając, że płomienie poruszały się zgodnie z ich ruchem. Dzięki temu, całe ciało mężczyzny w niecałą minutę zostało spalone. Widok był już na tyle odrażający, że postanowiłem się obudzić. Ups... ktoś mnie uprzedził.
- Zayn! Yaser! Pali się!
Co?! Otworzyłem momentalnie oczy i zerwałem się z łóżka. To była prawda. Wszystkie plakaty, którymi pokryte były ściany, paliły się, tak jak i drewniane meble. Wziąłem głęboki oddech, bowiem wiedziałem co mnie czeka, gdy ujawnię swoją moc. Wiedziałem, że istnieje ryzyko, iż to nie jest prawdziwa umiejętność, ale co szkodzi sprawdzić? Wyciągnąłem dłonie przed siebie i zacząłem się kręcić wokół własnej osi. To sprawiło, że płomienie po krótkim czasie znalazły się na moich dłoniach. Zacisnąłem je w pięści i tak ugasiłem pożar. Moi rodzice z otwartymi ustami patrzyli na mnie, nie wierząc w to, co ujrzały ich oczy. Na szczęście byli w takim szoku, że udało mi się ich przekonać, iż to był tylko sen. Zły sen.


*Anglia, South Shields*

Szkoła, o tak, o niej to Jade nigdy nie zapominała. Oczywiście to jest żart. Wiecznie spóźniona, rozkojarzona, ale zawsze jakimś cudem umiała wszystko. Była zdolna, ale i zadufana w sobie, przez co tylko parę przygłupich dziewczyn ją lubiło. Dlaczego przygłupich? Wybaczcie, ale ich zachowań nie da się inaczej określić. Koleżanki Jade, które zresztą sama wybrała, a po co, zobaczycie sami niedługo, zachowywały się dość prymitywnie. Wystarczyło im powiedzieć, żeby mówiły ci jaka jesteś piękna, a one to robiły. Gdyby ktoś kazał im skoczyć do rzeki z mostu, one by zapewne to zrobiły. Niestety wglądu do ich mózgu nie ma nikt, ani nikt też nie wie, czy owy organ posiadają. Być może ktoś je kiedyś go pozbawił, no ale to nie nasz główny temat. Skupmy się na Jade. Na pewno nasunęło się wam pytanie po co jej takie koleżanki w paczce? Cóż, nasza bohaterka lubiła i to bardzo jak się ją chwaliło. A jeśli ktoś powiedział jej coś złego, ona uważała tą osobę za niewartą uwagi i w sumie na tym się kończyła ich znajomość. Dziewczyny uwielbiały prawić jej komplementy, a co najważniejsze, ich posłuszeństwo było na rękę Jade. Wystarczyło, że kiwnęła palcem, a już dostawała to, czego chciała. Zakupy? Moment i już były. Soczek dla jaśnie pani? Zamknęła oczy i był. Tak w skrócie wyglądało jej codzienne życie. Do czasu.
Ale wciąż nie mogę zrozumieć, jak można z kimś takim się kolegować, no halo? Znaczy... no... przejdźmy już może do Jade. One są takie... ech... Jade, tak, piszemy o niej.

Woah! Chciało by się powiedzieć, że właśnie przeżyłam najnudniejszą lekcję na świecie. No proszę was ludzie, no... jak można się uczyć o jakiejś teorii względności, którą ma się w jednym paluszku. Tak, o tym, tutaj. Skąd moja ponadprzeciętna inteligencja? To moja słodka tajemnica, misie. Najważniejsze, że byłam najmądrzejszą uczennicą w szkole. I nie musiałam oczywiście dużo pracować, by uzyskać najlepsze stopnie.
- Jade!
O nie, znów ten skrzeczący głos Cate. Ugh... wybrałam ją wraz z tą drugą amebą, Zoe. Ona to jest odrobinkę, ociupinkę mądrzejsza od tej tutaj. Ale tej różnicy gołym okiem nie dostrzeżesz.
- Czego tam.
Odparłam oschle, czyli standardowo. Byłam potwornie znudzona siedzeniem w szkole, ale no cóż. Musiałam. Żeby ją ukończyć, trzeba chodzić na zajęcia, które przy okazji są dobrą okazją do odespania nocnych imprez.
- Chodź do toalety, Zoe ma niezły problem.
Okej, poszłam za nią do tej cholernej łazienki i co zobaczyłam? Zoe siedziała i płakała, bo jakimś cudem zbiły lampę. Jak one to... ugh... zdolne to trzeba im przyznać, że są.
- I co ja niby mam z tym zrobić?
- Śmiać się.
Odpowiedź Cate po prostu mnie dobiła. Miałam zamiar wyjść z tego pomieszczenia, ale jednak nie zrobiłam tego. Gdy podniosłam rękę do góry, by okazać swoje załamanie ich zachowaniem, nagle lampa zaczęła świecić. A przecież jak Boga kocham, klosz był rozwalony, a sama lampa miała kilka poważnych uszkodzeń, które przy normalnym włączaniu światła, uniemożliwiały dotarcie prądu do... ouch. Wpadłam na genialny pomysł. Jestem mutantem! O tak, w końcu będzie coś ciekawego do roboty. Elektryczność, hm... brzmiało to tak idealnie...

Elektryczność, to nią bawiła się nasza bohaterka przez jakieś, niech policzę... dwa miesiące? Nie zdradziła o dziwo swojej tajemnicy o umiejętności, a przecież zawsze jakoś tak wszystko wychodziło z jej ust bez żadnego problemu. Mówiła to, co tylko ślina jej na język przyniosła. Ale nie tym razem. Od momentu poznania zdolności, dziewczyna wzięła się za naukę. Pomyśleliście o zwykłych książkach? Ha! Nic z tego. Jade trenowała posługiwanie się elektrycznością i trzeba jej to przyznać, że szło jej wręcz błyskawicznie. Powodem była jej ponadprzeciętna inteligencja. Skąd się wzięła? Nie chciała tego zdradzić, bo pewnie sama nie wiedziała, dlaczego tak ma. A tu chodzi właśnie o elektryczność. Mózg naszej bohaterki przez tą moc, zdecydowanie szybciej zapamiętuje informacje, dlatego żadnym problemem było dla niej zaliczanie sprawdzianów na wzorowe oceny, a już tym bardziej, nie musiała się szczególnie wysilać przy nauce czegokolwiek, by to już zaraz umieć. To była jej słodka tajemnica. Ups... wygadałem się, ale cóż poradzić. A co się dziś stało? Jesteście tego ciekawi? To patrzcie!

Dzień jak co dzień. Żadna nowość. W sumie psucie telewizorów w sklepach czy zabawa w przeszkadzanie bratu w graniu na komputerze, to była już nuda. Dziś postanowiłam wyjść na zakupy z koleżankami, ale jak na złość niebo było pokryte burzowymi chmurami. W każdej chwili ogromna ulewa mogła się pojawić, a ja nie chciałam zmoknąć. Cóż, zadzwoniłam do Zoe i Cate, że z dzisiejszego wypadu będą nici. Okej, po wykonaniu zadania poszłam do swojego pokoju, by tam oglądać rozbijające się krople deszczu o powierzchnię okna. Dlaczego one mi musiały pokrzyżować plany? Kiedy spojrzałam na ciemne niebo, zaczęłam sobie wyobrażać ładną pogodę, gdzie słońce było wolne od chmur. Oczami rejestrowałam to, co się zaczęło dziać, ale za żadne skarby nie potrafiłam w to uwierzyć. To na pewno był tylko sen, który tylko po zamknięciu oczu zniknie. Zamknęłam powieki i po chwili ponownie otworzyłam, ale słońce nadal świeciło, a po ciemnych, burzowych chmurach nie było znaku. Co to się stało? Halo? Ktoś potrafi to normalnie wytłumaczyć?
Parę godzin później, kiedy nieco doszłam do siebie, znów podeszłam do okna, by zobaczyć co się stanie, gdy zacznę marzyć o innej pogodzie. Cóż... tak jak poprzednim razem, zmieniła się zgodnie z moją wizją. Czy to właśnie oznaczało posiadanie nowej mocy i koniec z nudą? Przecież zmiana pogody jest zdecydowanie lepszą zabawą niż jakieś tam psucie telewizorów.


*Anglia, Doncaster*

Dziś, tego słonecznego dnia, odbywały się międzyszkolne zawody w piłce nożnej. Był już finał, w którym grały dwie drużyny o podobnym poziomie umiejętności. A mianowicie były to Black Magicians i Red Bulls. Ten drugi zespół posiadał niesamowicie zdolnego gracza, a zarazem kapitana drużyny, Louisa Tomlinsona. To na jego barkach spoczywał los meczu. Musiał dać z siebie wszystko i tak też robił. Zaliczył asystę przy bramce swojego najlepszego przyjaciela, Jacka. Czasu było coraz mniej, a zwycięstwo zbliżało się wielkimi krokami. Tak, czuli już jego smak. Widzieli przed oczami puchar, który już niedługo będzie ich...

- Lou! Podaj, tutaj!
Gdy tylko Jack krzyknął, kopnąłem piłkę w jego kierunku, myląc przy okazji przeciwnika, który z niedowierzaniem spoglądał na okrągły przedmiot zmierzający do mojego przyjaciela. Teraz wystarczyło tylko uderzyć. Tak! Gol!
- Gooool!
Na całym stadionie było słychać radosne okrzyki naszych szkolnych kolegów i koleżanek. Byli tutaj i kibicowali z całych sił. Ich doping był odczuwalny. To nasz dwunasty zawodnik, jak nic.
- Gol! Lou, wygrana jest nasza!
Odparł Jack, biorąc mnie na chwilę w swój przyjacielski uścisk.
- Tak, ile to zostało?
- Minuta.
- Bawimy się?
Zostało tak niewiele czasu, że gra na czas i na luzie była idealnym pomysłem. Przeciwnicy rozpoczęli grę, ale już po paru sekundach piłka była między naszymi nogami. Dźwięk gwizdka rozległ się po całym stadionie. Koniec meczu właśnie nastąpił. Mistrze, to właśnie my!
- Wygraliśmy!
Krzyczał Jack, podbiegając do mnie. Coś niespodziewanie zakłóciło moje spokojne świętowanie wygranej. Ciało zaczęło jakby swędzieć, ale nie na zewnątrz, tylko jakoś wewnątrz. Na skórze pojawiła się gęsia skórka, ale to nic. Zbagatelizowałem te dziwne zachowania organizmu i dalej cieszyłem się ze zwycięstwa. Naszego słodkiego zwycięstwa. Jack wyciągnął do mnie rękę chcąc przybić piątkę. Niby nic szczególnego. W końcu piątka jak piątka. Gdy tylko nasze dłonie się zetknęły ze sobą, przeszedł mnie dreszcz. I to jakiś dziwny. Nie potrafiłem opisać nawet tego uczucia. Z jednej strony był zwyczajny, ale nagle znów swędziało całe ciało, ale wewnątrz. Nie rozumiałem jego zachowania. Dlaczego ono tak robi? Nagły krzyk ludzi przywrócił mnie do porządku. Moje oczy ujrzały coś przerażającego. Mój przyjaciel... on... on... nie żył. Leżał nieprzytomny przede mną. Jego dłoń była mocno zniekształcona, a patrząc coraz wyżej... na twarzy pojawiły się okropne, duże, białe bąble. Co to ma być? Skąd to się wzięło?
- Kurwa, Jack nie żyje!
- Kim on do cholery jest?
- Ej, to przecież jeden z tych diabłów. Ludzie, wiaaaać!
Głosy tłumu dały mi do zrozumienia, że to przeze mnie. Najlepszy człowiek na świecie, właśnie umarł przez moją pieprzoną... mutację? To przecież dlatego czułem to dziwne swędzenie i miałem nienormalne dreszcze. A gdy tylko dotknąłem Jacka, on umarł. Chwila, moje ciało wygląda zwyczajnie, czyli jak on... umarł... Powoli to do mnie dochodziło. Jedyną sensowną odpowiedzią na to pytanie było to, że roznoszę zarazę. Kiedy tylko skończyłem rozmyślać o swojej chorobie, bo tylko tak to mogłem nazwać, sprawdziłem ostatni raz stan chłopaka. I tak nie mogło być już gorzej. Jego klatka piersiowa się nie poruszała, oczy utkwiły w jednym, martwym punkcie, a usta wciąż były otwarte, ale już nieco spierzchnięte. Stadion opustoszał ze względu na mnie. Domyślałem się, że zaraz przyjedzie tu policja, dlatego wziąłem się w garść i zacząłem biec w stronę domu. Dziwne było to, że nie uroniłem ani jednej łzy. Ale to nie było spowodowane mutacją. To był tylko i wyłącznie szok...


*Anglia, South Shields*

Perrie uwielbiała grę w piłkę siatkową, dlatego nie mogła sobie odpuścić dzisiejszych zajęć wychowania fizycznego z siatkówką w roli głównej. Przebrała się błyskawicznie i gdy tylko zadzwonił dzwonek na lekcję, wyszła z szatni i czekała z niecierpliwością na nauczyciela. Kiedy już ten przyszedł, jego podopieczne zaczęły się rozgrzewać. W końcu długo oczekiwana gra w siatkówkę nadeszła. Piłka w rękach nauczyciela właśnie uderzyła o podłogę, aby zaraz odbić się i przedostać na drugą stronę, po której stała Perrie. Ale pewnie chcecie poznać jak nasza bohaterka poznała swoją moc, prawda? W takim razie, zobaczcie sami...

Długa przerwa źle na mnie podziałała. Zagrywki ledwo mi się udawały, a żeby były jakoś szczególnie trudne do odebrania to raczej zapomnijcie państwo o tym. Szło mi niezbyt dobrze w meczu, ale nie poddawałam się. Walczyłam o każdą piłkę, co prawda z różnym skutkiem, ale najważniejsza była moja chęć gry. Cóż... przegrywałyśmy już dziesięcioma punktami, więc nasze zrezygnowanie było coraz bardziej widoczne. Jednak wszystko zaczęło się zmieniać, gdy niespodziewanie w głowie usłyszałam jakieś głosy. Były mi znajome, ale i tak zdziwiłam się, czemu je słyszę. Słyszałam coś takiego:
- Czemu się na mnie patrzy? Co ona chce? I tak przegrają.
Patrzy? Ojć, no tak. Właśnie patrzyłam, a raczej zapatrzyłam się na koleżankę, która była po drugiej stronie siatki. Ale dlaczego słyszałam jej głos, szczególnie, że ona nawet ust nie otworzyła. Zaraz, zaraz... czyżby to były jej myśli? Cóż... zaczęłam się nad tym zastanawiać, a mecz nadal trwał. I teraz przegrywałyśmy dwunastoma punktami i już za pięć punktów, przeciwniczki mogły wygrać set. Zrobiliśmy przejście, stałam teraz na pozycji prawej atakującej. Koleżanka za mną właśnie zaserwowała. I to ładnie zaserwowała. Piłka zmierzała dokładnie w róg boiska. Potknij się, nie odbierzesz tego. Ups. Przeciwniczka upadła, a piłka spadła na podłogę, odbijając się później kilka razy od ziemi. Ja przecież tylko pomyślałam... ou, a to nowość. Słyszałam coś o telepatii i tym podobnych umiejętnościach, ale nigdy bym nie pomyślała, że to będę posiadać. Chwila, a skoro jestem telepatką, to może potrafię też sprawić, żeby na przykład piłka poleciała dokładnie w pole, a nie leciała na aut? Em... to się chyba nazywa telekineza, jeśli dobrze pamiętam, tak? Postanowiłam to sprawdzić. Gdy serwis dziewczyny za moimi plecami nie do końca się udał i już wszyscy myśleli, a wręcz byli przekonani, że piłka poleci na aut... bum! Niespodzianka! Wystarczyło skupić się na przedmiocie i palcem przesunąć w kierunku boiska. Oczywiście dyskretnie to zrobiłam, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Pod przykrywką niewinnego przejechania palcem pod nosem wykonałam ten magiczny ruch. Tak oto następne piłki leciały w boisko, a przeciwniczki nie mogły na to nic poradzić. W końcu trudno byłoby im to zrobić, skoro siedziałam w ich głowach. Były mi posłuszne i udawały tylko, że próbują odebrać serwis. Hm... ta moc jest genialna!



*Anglia, Wolverhampton*

Kolejną osobą, na której skupimy dziś swoją uwagę, jest Liam. Liam James Payne. Niby to zwykły chłopak, ale uwierzcie mi, że jego serce było naprawdę ogromne. Nienawidził przemocy, ale gdy trzeba było, używał jej, by uciszyć głos zła. Można powiedzieć, że Liam był strażnikiem dobra albo jeszcze lepiej, chodzącym dobrem. Jako uczeń nie sprawiał kłopotów, ale to nie znaczy, że w ogóle ich nie miał. Ostatnimi czasy dręczyły go koszmary. Nie mógł spać, czując cierpienie drzew, które zostawały w tej chwili wycinane. Dziwiło go to, że w śnie widzi wycinkę lasów i to sprawia mu ból. Cóż... żył dalej. W końcu poznał w szkole tą jedyną, dla której oddałby wszystko. Dosłownie. Jego serce należało do niej, tak jak i dusza wraz z umysłem. Był jej. Kochał ją całym sobą. Ona odwzajemniała jego uczucie, dlatego dość szybko stali się parą. On był kochanym misiem, a ona piękną księżniczką. Kim była? Nazywała się Jeymi Brides. Za jej uśmiech, Liam oddałby życie, w błękitnych oczach, chłopak widział niebo, a wewnętrzne i zewnętrzne piękno, przyciągało ich do siebie jak magnes. Szatyn tworzył idealną parę z tą blondynką. Jednak pewnego dnia, jego życie... zobaczycie zresztą sami.

Czy ja naprawdę muszę to opowiadać? Dlaczego mi to robicie? Ugh... nie chcę, ale okej, zrobię to. Tak więc to wydarzyło się na jednej z naszych randek. Wróć... na naszej ostatniej randce. Cóż mogę powiedzieć. Ech... opowiem wam wszystko dokładnie. I tak nic mi już nie pogorszy bardziej humoru.
Wyszliśmy z kina o idealnej porze, bo zdążyliśmy jeszcze na nasz ulubiony zachód słońca. Z kina podbiegliśmy do parku koło rzeki, skąd był najlepszy widok. Jej uśmiech słodki jak cukierek sprawiał, że dostawałem skrzydeł. Wiedziałem przez to, że moje działania dają jej radość, tak cenną dla mnie i dla niej. Znałem jej przeszłość, tak jak ona znała moją. Straciła matkę, został jej tylko ojciec, który po ślubie z obecną macochą Jeymi, zmienił się na gorsze. Nie mogła mu już ufać, ani tym bardziej tej podłej kobiecie, z którą żyła pod jednym dachem. Cóż... jedynym wsparciem dla Jeymi byłem ja. Ale tylko do czasu, gdy stało się to. Noc zadomowiła się na dobre, tak więc
korzystając z jej uroku ruszyliśmy w stronę łąki. Uwielbialiśmy widok księżyca, który w pełni wyglądał obłędnie. A tutaj najlepiej się go podziwiało. Zresztą, można było się położyć tutaj na ziemi i dać się porwać marzeniom. Jednak kiedy mieliśmy już wracać do domów, wydarzyło się coś, co odmieniło moje życie na zawsze. Nie, nie stałem się potworem. Chociaż, macie rację. Dla Jeymi, stałem się strasznym stworem, do którego straciła zaufanie, przestała go kochać i zaczęła się bać. Jak to się stało? Podczas gdy zbieraliśmy się do wyruszenia w drogę powrotną, postanowiłem nazbierać kwiaty dla ukochanej, by uczcić nasz trzeci miesiąc bycia razem. Wtedy ta... moc, żeby nie powiedzieć cholerna moc, postanowiła się kur...czę ujawnić. Nagle po wyrwaniu kwiatów, pojawiły się nowe. Zdziwiłem się, a wręcz przeraziłem tym widokiem. Jednak później było już tylko gorzej. Ręce miałem opuszczone wzdłuż ciała, ale nagle prawa strona zaczęła jakoś tak dziwnie swędzieć, ale nie tak, żebym musiał się drapać. Nic z tego. Opuściłem głowę, spoglądając na prawą dłoń. Pod nią, ziemia się podniosła, a z moich ust wyszedł cichy głos niedowierzania. Z każdym krokiem, tworzyłem coraz dłuższe wzniesienie. Jednak to nie było wszystko. Gdy uporałem się z prawą stroną, zaciskając zwyczajnie dłoń w pięść, lewa strona przeszła do ataku. No tak, za mało było dla mnie tych wrażeń, prawda? Kwiaty, które trzymałem właśnie w tej ręce zrobiły się zupełnie inne niż te, które zbierałem. Były nieco większe, a ich kolor zmieniał się co sekundę. Raz były białe, raz czerwone, raz niebieskie. Zamknąłem oczy, biorąc do płuc dawkę chłodnego powietrza. Zacząłem sobie wyobrażać, że to nie tyle sen, co po prostu koszmar, który musi się skończyć. Pomyślałem o kwiatach, iż powinny być ładne i w miarę normalne. Dlatego połączenie różu, bieli i czerwonego koloru byłoby idealne dla mojej ukochanej. Otworzyłem oczy, wypuszczając przy okazji powietrze przez usta. Podszedłem do Jeymi, która stała uśmiechnięta i patrzyła się w księżyc. Wyglądała tak uroczo i niewinnie... jednak gdy tylko stanąłem przed nią z kwiatami w dłoni, jej odebrało mowę. Na początku z powodu otrzymania pięknych kwiatów, ale później...
- Liam?! To, to przecież nieprawda! To nie możesz być ty! Co z twoimi brązowymi oczami? Liam!
Krzyczała, podczas gdy ja byłem zdezorientowany, bo nie wiedziałem o co jej do końca chodzi. Chwyciłem za telefon, a kiedy zobaczyłem swoje odbicie... sam się przeraziłem. Moje oczy stały się żółte i zielone. Tam, gdzie ziemia była mi posłuszna, tam oko było żółte, a tam gdzie rośliny, było zielone.
- Jesteś mutantem?!
- Jeymi, ja sam o tym nie wiedziałem...
- Dla mnie to za dużo. Liam, kochałam cię, ale ja nie wytrzymam, przepraszam...
Szczęście było moje takie, że dziewczyna nikomu o tym nie wspomniała, że jestem mutantem. Mówiła, że po prostu nam się nie ułożyło i tyle. Oczywiście w tym jakże wspaniałym dniu, nie mogło być końca moich udręk. Na sam koniec, kiedy moje serce nie wytrzymało i musiałem dać upust swoim emocjom poprzez łzy, usłyszałem głos. Ale nie było to możliwe, żeby jakiś człowiek do mnie mówił. W okół mnie było... pusto. Jednak gdy przysłuchałem się mu, doprowadziło mnie to do jego właściciela. Mały ptak siedzący na gałęzi drzewa tuż za mną. To on mówił. Dla innych ćwierkał, ale dla mnie wydawał zrozumiałe dźwięki.
- Nie bój się. Rozumiesz nas, bo masz moc. Jesteś wyjątkowy. Pozwól mi sobie pomóc. Ćwir, ćwir...
Ja... ja... słyszałem ptaka! Gadał ludzkim głosem! Eh... aż ciarki przeszły po całym moim ciele. Jednak szybko się uspokoiłem i postanowiłem z nim nawiązać kontakt.
- Ale jak chcesz... mi pomóc?!
- Powiem ci, co potrafisz, bo pewnie nie do końca to wiesz. Widziałem wszystko, ćwir... Widziałem jak kontrolujesz ziemię i rośliny. Ale wiedz jedno, masz wielką moc, bo masz też nas, ćwir... Zwierzęta wszelkiej maści są tobie posłuszne.
Zamarłem. Przełknąłem wielką gulę, która wytworzyła się w gardle, czując jak wszystko w moim życiu się zmienia... i to byłby koniec mojej historii. Po spacerze i rozmowie z ptakiem, wróciłem jak co dzień do domu. Udawałem przed rodzicami, że nic się nie stało, jednak po zamknięciu drzwi... brakowało mi jej... Wiedziałem, że już jej nie odzyskam. Jeymi, wróć!


*Anglia, High Wycombe*

Nasza bohaterka o imieniu Leigh-Anne miała trudne dzieciństwo. Już na samym początku swojego życia, jej rodzina była dla niej bardziej ciężarem aniżeliby wsparciem, dlatego szczerze ją nienawidziła. Czuła od nich odrzucenie, przez co nic nie trzymało ją przy byciu dobrym, szczególnie w stosunku do tych osób. Gdy była nastolatką, coraz lepiej szło jej ze znoszeniem „ukochanej" rodzinki. Nie przejmowała się w ogóle tym, co o niej mówiono. Owszem, była nieśmiała i strachliwa, ale w stosunku do rodziny, tworzyła się wokół naszej bohaterki pewnego rodzaju tarcza, której nie dało się zniszczyć, jeśli było się z nią jakkolwiek spokrewnionym. Nikt, ale to naprawdę nikt, nie zdołał zmienić oziębłych relacji pomiędzy sobą, a Leigh-Anne. No cóż... mówi się trudno. Tak zapewne ona by na to odparła. Jak poznała swoją moc? Opowie wam sama...

Mieszkałam w obleśnym zamku, gdzieś na obrzeżach miasta. Naprawdę nie polecam nikomu tego budynku. Stary, brudny, ale rodzina uwielbiała go, bo mieszkając tutaj, czuli się tak... rycersko, czy jak tam mogę inaczej to ująć. Po prostu czuli się wyjątkowo, jednak ja, za żadne skarby, nie. Od zawsze zastanawiałam się dlaczego mieszkaliśmy właśnie tam, a nie jak normalni ludzie w mieście albo chociaż na prawdziwej wsi. No, ale jak mus to mus. Tak samo jak zmuszana byłam do wszelkich wymyślonych przez matkę, ojca i dwie siostry robót, które chyba swoją prostotą ich przerażały. Posprzątać kuchnię po siostrach-idiotkach, którym oczywiście przypalenie zupy nie sprawiało większych problemów. Zawsze to ich służąca, czyli ja, zrobiłam nowy obiad. Ugh... nadal się dziwię, jak bardzo musiałam być cierpliwa, żeby chociaż raz im nie podać przesolonej zupy albo zwęglonych kotletów. No, ale wtedy jeszcze byłam mała, głupia, strachliwa i nie umiałam powiedzieć „nie". Jednak kiedy dorosłam do wieku szesnastu lat, całkowicie się to zmieniło. Stałam się wobec rodziny nieugięta, pewna siebie i odważna jak mało kto. Ale... dwie rzeczy nadal zostały. Pierwsza, nieśmiałość, wciąż miałam z tym problem, gdy tylko uwalniałam się z więzienia i spotykałam z obcymi. A druga? Druga cecha to strachliwość. Bałam się pająków, os i wszystkich tych obleśnych
robali. W ciemności najgorsze były dźwięki skrzypiącego łóżka, nawet kiedy się nie ruszałam, leżąc na nim albo chociażby samo otwierające się okno w pokoju. Uważałam, że ten dom jest nawiedzony jak cała moja rodzina, ale wolałam nie marnować swojego głosu, bo i tak pewnie uznaliby mnie tylko za głupią wariatkę zawracającą im tylko ich puste głowy zajęte rozmyślaniem o niebieskich migdałach. Ale do rzeczy. Jak to się stało, że stałam się wyjątkowa?
Nastała noc. Ja szykowałam się do snu, jednak mogłam w jednej chwili o nim zapomnieć. Matka przyszła i oznajmiła, iż w tej właśnie chwili zabrakło jej kremu na coś tam i mam lecieć do sklepu. Nieważne, że do tego miejsca miałam jakieś pół godziny drogi, wliczając w to podróż po ciemnym lesie, w którym tyle tych obleśnych owadów... ble, fuj! Na samą myśl o tym, przeszły mnie ciarki po plecach.
- Sama idź madame matulko. Ja mam szkołę i muszę się wyspać.
Odparłam oschle, wychodząc z przepięknie urządzonej łazienki, w której to wszystko było tak idealne, że aż cudownie zdobione złotymi ornamentami kafelki, odpadały jedna po drugiej, gdy przez przypadek dotknęło się ściany.
- Och, jak tak możesz! Jesteś...
- Niewydarzona, okropna i do tego pyskata. Tak, wiem matko. Ale co mi zrobisz, pobijesz znowu? Proszę, tu masz policzek. Bij. Uderz swoją córkę. Och... tak, zapomniałam. Ty o tym zapomniałaś, że taką osobę, a nie przedmiot, posiadasz. Osobę podkreślam grubą krechą, byś zobaczyła tymi swoimi wielkimi, kipiącymi złością gałkami ocznymi. Chcesz coś jeszcze wiedzieć? Powiedzieć ci? To wiedz jedno, nie idę do tego sklepu, po jakiś durny krem. Możesz znowu mnie głodzić, spokojnie, jestem do tego przyzwyczajona. Takie kary tylko w tym wariatkowie. Ale niestety, po to Bozia dała ci nóżki, żebyś ich używała, więc...?
Twarz kobiety stojącej przede mną była czerwona jak burak. Byłam z tego dumna. To moje dzieło!
- Jeśli za chwilę nie dostanę tego kremu, wywalę cię na zbity pysk, ale najpierw tak spiorę, że nawet siebie poznasz, zrozumiano? Nie jesteś moją córką. Moje córki tak się nie zachowują, one są damami. A ty dziewczyno, jesteś zwykłą, głupią...
- No powiedz to wreszcie.
Wysyczałam przez zęby, czując jak serce wali mi z wściekłości jak oszalałe.
- Idź już lepiej.
- Nie, powiedz to. Wiem, że chcesz to do mnie powiedzieć. W końcu ja nie jestem twoją córką, tylko popierdoloną umysłowo suką, tak? Co, zdziwiona, że potrafię używać takich słów?
- Precz!
Krzyknęła moja rzekoma matka i rozkazała mi palcem prawej jakże pięknie zadbanej dłoni, wyjść z domu. Okej, wzięłam od niej cholerne pieniądze i wyszłam z tego okropnego zamczyska, trzaskając wielkimi wrotami. O tak, miało się tą krzepę. Postanowiłam pobiec, tak na oczyszczenie myśli. Jednak coś dziwny był mój bieg. Ledwo zaczęłam, a już byłam na miejscu. Jeszcze to dziwne uczucie... w ogóle się nie zmęczyłam, a nogi chyba z prędkością światła zginały się i prostowały, sprawiając, że biegłam. Hm... mam moc? Ha, czyli jednak byłam wyjątkowa. Mama miała rację, odstawałam od reszty. Teraz miałam na to dowód. Po zakupieniu produktu, bez którego moja matka nie mogła żyć, wróciłam do domu w ciągu paru sekund. Otworzyłam triumfalnie drzwi, weszłam do środka i zatrzasnęłam je za sobą, robiąc ogromny hałas we wnętrzu tej kamiennej konstrukcji powstałej parę ładnych wieków temu. Cała rodzina jak na zawołanie zeszła na dół, do mnie. Hm... no może tak nie do końca. W międzyczasie, kiedy zauważyłam ich na schodach, zrobiłam kilka psikusów. Jedna siostra właśnie postawiła źle nóżkę na stopniu i leciała do przodu, spadając na ojca, który później popchnął swoją ukochaną drugą córeczkę, a ona naszą najlepszą pod słońcem matkę. Wszyscy runęli jak dłudzy. Niektórzy na dole byli mocno poodbijani, innym nawet krew zaczęła płynąć z nosa, doprowadzając ich do niemałego napadu histerii, ale wszyscy w komplecie się pojawili.
- Witam, rodzinko.
Przywitałam się oczywiście oschle, po czym w mgnieniu oka znalazłam się przy matce.
- Proszę mamuś, to dla ciebie.
Odkręciłam wieczko pudełeczka, w którym był upragniony krem dla mojej pani. Zgarnęłam dwoma palcami tyle, ile mogłam tego cudownego odmładzającego czegoś i rzuciłam to prosto w twarz matki. Następnie zaczęłam rozsmarowywać krem, ale nie chciało mi się czekać, aż wyschnie, dlatego pudełeczko z resztą zawartości położyłam do góry dnem na włosach pani tego domu. Mua, cudownie to wyglądało. Szybko umyłam ręce w łazience, potem spakowałam rzeczy i wyruszyłam w świat. Miałam takie jedno, upatrzone miejsce...


*Irlandia, Mullingar*

Niall Horan... to ciekawy człowiek. Spytacie dlaczego? Hm... powiedzieć o nim, że był gadułą, to jak określić człowieka pomocnego, dobrym. Pasuje jak ulał, prawda? Rzadkością było spotkanie go, nie słysząc żadnego żartu z jego strony. Po prostu wiecznie z jego ust, coś wychodziło. Najlepiej czuł się z rodziną, którą zresztą bardzo mocno kochał. Zapewne oddałby za nią życie, gdyby była taka potrzeba. W towarzystwie bliskich, zawsze stawał się królem spotkań. Każdy, nawet najbardziej nieśmiały członek rodzinki zostawał chociaż raz zaczepiony przez Nialla. On nie pozwalał, by ktoś się nudził. To nie wchodziło w ogóle w grę. Na jego warcie, wszyscy mieli się świetnie bawić, choćby bardzo się nie lubili. No, może z wyjątkiem sytuacji naprawdę ostrych, gdzie dochodziło do rękoczynów. Mimo że były rzadkie, to najczęściej powodowały długie ciche dni, jak nie miesiące u tych osób. Jednak przejdźmy może już do naszego bohatera, który na wyjeździe na wieś odkrył w sobie coś dziwnego...

- Brum, brum, brum... 
Moje dźwięki naśladujące jadący samochód, doskonale zabawiały mojego małego bratanka. Uwielbiałem patrzeć na jego buźkę śmiejącą się od ucha do ucha. Był taki słodki, że każdy, po prostu każdy chciał go dosłownie schrupać. Istny cukiereczek by się chciało powiedzieć.
- Nia-nia-ll
Tia... Dla niego byłem zawsze Nianiallem odkąd tylko zaczął mówić. Ale, kochałem to. Czułem, że dobrze sprawuję swoją funkcję zabawnego wujka.
- Kochasz wujka?
Dzieciak pokiwał głową, a jego uśmiech wciąż nie schodził z jego twarzyczki.
- To masz szczęście. Ops, co ja tutaj mam?
Pokazałem mu dłonie złożone w pięści, w których ukryta była słodka niespodzianka. Wyjąłem lizaka w chwili, gdy dwulatek był zajęty odpowiadaniem mi na pytanie.
- Niedzinka!
Tak, właśnie odpowiedział niespodzianka po swojemu, szczerząc przy tym swoje niektóre ząbki.
- No, więc wiesz co robić?
Kiwnął główką, wskazując po chwili paluszkiem jedną z pięści. 
- Brawo! A teraz chowaj to, żeby mama nie zobaczyła.
Zaśmiałem się, wręczając małemu jego „niedziankę". Uśmiechnął się i od razu w skupieniu wziął się za otwieranie lizaka. Troszkę nie mógł sobie poradzić, tak więc wziąłem od niego słodycz i jednym, zwinnym ruchem pozbyłem się papierka. Oddałem własność dziecku i ruszyłem do taty.
- Niall, dobrze, że jesteś już. Pójdziesz proszę po wodę ze studni? Tu się skończyła, a zostało nam tak mało do podlania...
- Jasne.
Wziąłem metalowe wiadro i wyruszyłem w dłuuugą podróż do studni oddalonej o kilkanaście metrów. Gdy tylko udało mi się zaczerpnąć z niej wody, wyjąłem przedmiot i... i... i... i... czemu ta woda nagle była zamarznięta to nie wiedziałem. Na dworze było przecież ciepło, no... o... nie. Doszło do mnie, że to może być coś wspólnego z mutacją, o której tak głośno ostatnio w telewizji. Z jednej strony nawet się cieszyłem, ale jednak przerażenie było większe. Od teraz musiałem się bardzo kontrolować, żeby przypadkiem czegoś nie zamrozić. Chociaż... w tej chwili moim większym problemem było przywrócenie wody do postaci płynu...


*Anglia, Romford*

Piękna, miła, pomocna... czego by chcieć więcej? Oto Jesy Nelson, najwspanialsza osoba na tej planecie! Zapewne pochodzi z Wenus, czy ktoś potrafi temu zaprzeczyć? Takie wprowadzenie dla tej bohaterki jest najodpowiedniejsze. Jej wrażliwość na ludzką krzywdę była cennym darem, jaki otrzymała z góry. Każdy, komu było przykro z jakiegoś powodu, mógł do niej przyjść i się wyżalić. Dla dużej ilości osób w tej szkole, Jesy była przyjaciółką. I to nie tylko dlatego, że przyciągała wszystkich swoim nietuzinkowym, pięknym wnętrzem. Miała coś w zanadrzu. A była to jej szkolna kariera piosenkarki. Głos miała niesamowity, przyprawiała większość słuchaczy o gęsią skórkę. Chyba nie potrzeba więcej dowodów, prawda? Hm... jednak pewnego razu, właśnie przez jej śpiew dokonało się to...

Nie... proszę. Nie potrafię o tym opowiedzieć, to takie trudne dla mnie. Skrzywdziłam tylu niewinnych ludzi, którzy przecież niczym sobie nie zasłużyli na taki koniec. Och... Dobrze, opowiem.
Zdarzyło się to podczas jednego z koncertów na sali gimnastycznej, w której z okazji dnia patrona naszej szkoły, miałam zaśpiewać jego utwór. Długo się do tego przygotowywałam. I fizycznie i psychicznie. Było to dla mnie naprawdę ważne wydarzenie... Kiedy do występu zostało pięć ostatnich minut, nawilżyłam gardło, pijąc wodę. Już wtedy... ugh... powinnam była to przewidzieć. Głupia ja. Gdy piłam wodę, czułam jakieś niespotykane, silne drapanie w przełyku. Cóż, myślałam, że samo przejdzie i tak było. W końcu się zaczęło. Otworzyłam usta, by pierwsze dźwięki mogły się wydostać z gardła. Poszło gładko, aż do refrenu, w którym wysokie tony królowały nad niskimi. Nagle moje vibrato samo z siebie się pojawiło i... bum! Dosłownie, bum! Cała widownia wraz z krzesłami poleciała do tyłu. Próbowałam zamknąć usta, ale bez skutku. Wciąż mój głos się wydobywał z gardła i siał spustoszenie. Koniec! Skończ już! Krzyczałam w myślach, tocząc walkę o zapanowanie nad nim. Uff, po paru sekundach morderczej bitwy, udało się. Zamknęłam usta, ale to, co moje oczy ujrzały... Krew, krew i jeszcze raz krew. A raczej morze krwi. Siła widocznie była tak duża, że zwyczajnie przycisnęła wszystkich do ściany, tworząc drugą, niewidzialną, ale morderczą ścianę, która była niczym walec... aż w końcu kości i wnętrzności nie wytrzymały... fuj, po co ja to mówię. Przecież to... koniec. Idźcie już. 

Jesy z trudem doszła do siebie, ale i tak ten widok ją prześladował, spędzając jej sen z powiek. Cóż... nie wróciła już do szkoły, a zaraz po tym zajściu, spakowała się i wyprowadziła. Gdzie? Do najlepszej przyjaciółki, która akurat wtedy była chora i została w domu. Tylko ona jej została...


*Anglia, Redditch*

No... przechodzimy w końcu do ostatniego z dziewięciu naszych superbohaterów, którzy jak na razie byli zwykłymi ludźmi, dopóki moc nie postanowiła się w nich ujawnić. Kimże jest to ostatnie ogniwo? Nazywa się Harry Styles. Szatyn o zielonych oczach był duszą towarzystwa, która w dodatku wyróżniała się niesamowitą chęcią do pomocy innym. Uwielbiał grę w tenisa, bo to ona pozwalała mu się nieco wyżyć i uspokoić zarazem. Jeśli grał, zawsze towarzyszył mu jego przyjaciel. Ops... może powinienem, a nie... dowiecie się reszty sami.

Przyszedłem jak zawsze w poniedziałki na kort, na którym trenowałem grę w tenisa z Victorem. Widok czerwonej powierzchni podsycił jeszcze bardziej moją chęć do zabawy. Przyjaciel, nie mój od jakiś dwóch godzin, niczego nie podejrzewał. Dziś miał dostać ode mnie przysłowiowe baty. Za co? Zdradził moje sekrety jakiejś panience z sąsiedztwa, która na szczęście okazała się być uczennicą naszej szkoły. Tak, powiedziała wszystkim jaki jestem. Jednak w sumie miałem to w poważanie, ponieważ to był mój ostatni rok w tej zakichanej szkole. Ostatni rok z dwulicowym Victorem, który kiedyś śmiał się nazywać moim przyjacielem, pff. To co, przechodzimy do gry?
- Harry, przegrasz z kretesem.
- Dla ciebie jestem sir Harry.
Odsunąłem się od chłopaka, który właśnie próbował położyć rękę na moim ramieniu.
- A ciebie co ugryzło?!
Odpowiedziałem mu ciszą, bo tylko na to zasłużył. Nie zamierzałem używać już swojego głosu w celu komunikacji z takim śmieciem jak on. Grę rozpoczął Victor. Jego serwisy... powiedzmy sobie szczerze, były do kitu. Odbierałem je z zamkniętymi oczami tak naprawdę. Gem dla mnie. Kiedy przyszła kolej na mnie, przyszło i zdziwienie. Moje zdziwienie. Dlaczego? No halo, ale przecież piłka nie powinna pędzić trzysta kilometrów na godzinę przy serwisie, który nie był za silny. Coś tu było nie tak. Hm... na szczęście było pole i punkt został mi przyznany.
- Piętnaście do zera!
Krzyknąłem, próbując zatrzeć wszelkie ślady niedowierzania.
- I tak cię pokonam.
Pokonam? Ha, śmiecie nie umieją pokonywać ludzi, wybacz człowieku bez imienia. Tak przez przypadek już zapomniałem o nim... Cóż, zaserwowałem drugi raz i ponownie piłka osiągnęła zabójczą prędkość. Ups... I po raz trzeci. A teraz czwarty punkt został mi przyznany i gem należał do mnie. Ale co to? Czyżby rakieta tego typa się popsuła? Haha, wielka dziura pojawiła się w miejscu, gdzie piłka powinna się odbijać, a nie przez to przelatywać, o nie. Myślałem, że zaraz umrę ze śmiechu, dlatego przykucnąłem. To... niemożliwe. Uderzając o ziemię poczułem jak piasek leci ku górze. Ej, przecież tak nie powinno być, że od lekkiego dotknięcia ziemi, wszystko leci do góry... Zaraz, zaraz... a może mam w sobie ukrytą siłę? Wstałem i podszedłem do „przyjaciela".
Wymierzyłem mu cios prosto w twarz, gdy się tego w ogóle nie spodziewał. Jednak ten nie odleciał na jakąś znaczną odległość. Oj, pora wiać?! Nie udało mi się. Wkurzony chłopak chciał się odegrać, próbując walnąć mnie pięścią prosto w twarz. Na szczęście szybko zrobiłem unik i wtedy... chciałem tylko złapać go za nadgarstek, ale nic z tego nie wyszło. Dlaczego? Niespodziewanie mój wróg poleciał do góry. Dosłownie. Auć?! Lądowanie musiało boleć. Teraz wiedziałem, gdzie tkwi moja siła. Panuję nad powietrzem śmieciu. A takie śmieci jak ty, powinny lądować w koszu. Podniosłem rękę, a w tym momencie ciało chłopaka się uniosło. Dało się czuć przyjemny wiatr, który utrzymywał jego ciężar. Kosz był niedaleko, widziałem go. Machnąłem dłonią w lewą stronę, a siła powietrza posłusznie doprowadziła śmieć do kosza. Zaciskając dłoń w pięść, wiatr zniknął, zupełnie jak chłopak, który w kontenerze musiał czuć się naprawdę cudownie. W końcu to jego dom...


                                          
Hohoho... witam wszystkich na odsłonie tego jakże długiego prologu. :D
Mam nadzieję, że się podoba, jeśli coś nie tak - piszcie.
Widzicie jakieś błędy - też piszcie, bo przy tylu słowach łatwo niestety ominąć błędy.
Podoba wam się - piszcie, będę mieć motywację do dalszej pracy i na pewno sprawicie uśmiech na mojej twarzy. ^^
Kiedy next? Zależy to w 50% od was! 
Komentujecie = część wychodzi szybciej
Polecacie bloga = więcej komentarzy/wyświetleń = część wychodzi szybciej
Tak więc... zapraszam do komentowania i polecania bloga! :)

Obserwatorzy

Theme by Lydia | Land of Grafic